M–

Dzień Artysty. Paweł Althamer

 

W 1998 roku w Galerii 1 Centrum Sztuki Współczesnej Zamek Ujazdowski Paweł Althamer miał swoją pierwszą „wystawę indywidualną”. Tytuł tej wystawy był bardzo prosty i nieoczekiwany – była to „Wystawa”.

 

Zaproszenie miało kształt gogli lub okularów. Jedna ich strona była całkowicie czarna, na drugiej  znajdowały się wszystkie informacje.  Oczywiście, nic nie można było przez te okulary zobaczyć. Eksperyment? Żart? Czy może zwrócenie na coś ważnego uwagi? Chyba wszystko razem jednocześnie.

Kiedyś artysta zapytał osoby niewidome, które przyszły na wystawę malarstwa, dlaczego na nią przyszły, skoro nic nie widzą. Odpowiedziały mu, „że czują wibracje, że wszystko wibruje, że wszystko ma swoją inną częstotliwość, że można tego smakować, że można się tym delektować – jeżeli są przyjemne wibracje, przyjazne […], to można odebrać całkiem przyjemne wrażenia, piękne, subtelne, z wystawy malarstwa, będąc również osobą niewidomą”. „Wielu z nas – wyjaśnił wtedy artysta – taką niewidomość też przeżywa, ponieważ nie umie patrzeć, albo nie wie jak się patrzy”.

Wystawę zapowiadała i jednocześnie otwierała zainstalowana w holu głównym Zamku Ujazdowskiego „ściana z monitorów”, na którym można było obejrzeć pracę „Taniec” artysty – wirujące w kręgu postaci nagich kobiet i mężczyzn, które przywoływały „Błędne koło”. „Taniec”, ruchomy obraz, niejako podpowiadał, że można będzie i coś zobaczyć, i czegoś nie zauważyć, jakby sugerował, że należy być uważnym.

„Wystawa” nie od razu stawała się widoczna, pomimo tak „naocznej” i wyraźnej zapowiedzi. Gdyby nie umieszczona na ścianie informacja, trudno byłoby odgadnąć, że za tą ścianą i za tymi drzwiami znajduje się cokolwiek „do oglądania”, jakaś wystawa. Na osi sali ustawione zostały, jeden za drugim, rośliny w drewnianych donicach – palmy i fikusy. Po lewej stronie była tylko ściana pomalowana zieloną lamperią, jak w biurach lub urzędach. W sali panowała cisza. Czasem, jeżeli weszło się „o odpowiedniej porze”, można było usłyszeć melodię. Ktoś grał na jakimś instrumencie „strunowym”. Melodia jakby znana, coś przypominająca, jakąś balladę, ale jednak nie z tego, lecz z troszkę „innego świata”. Była to kobieta „ze Wschodu”, która grała w ówczesnym przejściu podziemnym na Placu na Rozdrożu, żeby zarobić troszkę pieniędzy, i którą Paweł Althamer zaprosił, żeby grała w sali – korytarzu.

Między oknami znajdował się dystrybutor wody pitnej. I pozornie nic więcej. Przechodząc w głąb tej sali – korytarza można było zauważyć dwa przejścia – otwory drzwiowe. Jeden z nich znajdował się na osi sali i zasłonięty był czarnymi kotarami a drugi po lewej stronie – drzwi do niego były otwarte. Była to przestrzeń magazynu, w którym przechowywane były skrzynie z dziełami sztuki, które po wystawach wracały do swoich właścicieli lub skrzynie, w których dzieła sztuki przywiezione zostały na wystawy ustawione jedna na drugiej. Dalej wchodziło się do pełnej dziennego światła sali, która wyścielona była czerwoną wykładziną. Na środku tej sali stał niski „stolik klubowy”, na jego blacie rozłożone były różne czasopisma i gazety. Z prawej strony widać było przejście zasłonięte, czarnymi zasłonami, w lewym jej rogu, znajdowała się jasna przestrzeń baszty, jej posadzka wyłożona była taką samą, czerwoną wykładziną, i znajdował się w niej stolik a obok niego kolejne dwa fotele, zwrócone w stronę sali klubowej. Przy stolikach stały popielniczki. Prasę i czasopisma można było przejrzeć. Była to prasa z bieżącego dnia a pisma z bieżącego tygodnia lub miesiąca. 

Przejście z zasłonami, prowadziło do miejsca, w którym panowała niemal absolutna ciemność. Podłoże w tej sali wyłożono grubą warstwą gąbki, która pokryta została czarną tkaniną. Stąpanie, chodzenie po tej miękkiej, zapadającej się pod ciężarem ciała „podłodze” dezorientowało, wytrącało z równowagi, budziło początkowo niepokój. Nie pozwalało od razu przystosować się do przestrzeni, w której wzrok, najważniejszy ze zmysłów w sztukach wizualnych, został jakby całkowicie „wyłączony”. Ściany, jeśli ktoś chciał się o nie oprzeć, żeby uzyskać większe poczucie bezpieczeństwa i pewności siebie, również odkształcały się nieznacznie, nie były „twarde”, nie dawały pewnego oparcia. Nie do końca było wiadomo dokąd iść.

 Z sali tej było jeszcze jedno wyjście – po prawej stronie od wejścia z sali – korytarza i niemal naprzeciwko wejścia z sali klubowej. Dotyk pozwalał je odnaleźć, odnaleźć przesłaniające je zasłony. Prowadziło ono do sali – jakby kawiarenki w ogródku.  Sala – dopełniała lekcję patrzenia, widzenia i zachętę artysty do przyjrzenia się temu, „co jest rzeczywiście warte w świecie wymiernym, materialnym, prawdziwym, który dorośli uznali za jedyny prawdziwy, żeby zastanowić się […] nad takimi fenomenami jak wartość słuchania, wartość samopoznania, wartość rozpoznania siebie, po prostu, wartość wewnętrzna, niewyczerpana, niewytłumaczalna, nieprzeliczalna, ale doświadczalna”, kiedy „jedna niewiadoma, jaką jesteśmy my sami dla siebie” przeplata się z drugą „niewiadomą, jaką jest świat, w którym jesteśmy”, z tym, co jest dobre, i z tym, co budzić może i budzi niepokój.

Rok wcześniej Paweł Althamer rozpoczął pracę z osobami chorymi na stwardnienie rozsiane, w wyniku czego z czasem powstała „Grupa Nowolipie”. Natomiast na „Rozdrożach rzeźby”, drugiej ich edycji, wykonał ze swoim synem zamek, ot tak, podobny do Zamku Ujazdowskiego - z dostępnych wtedy przy Zamku Ujazdowskim materiałów, bez rozgłosu i niemal przez nikogo niezauważony.